Gdy miałam 5 lat poznałam moją drugą najlepszą przyjaciółkę. Pierwszą, Natalię, znam odkąd praktycznie się urodziłam. Ta znajomość jest tak naturalna jak oddychanie. Olę, poznałam inaczej. Gdy przeprowadziłam się z moimi rodzicami, których kochałam nad życie, na moje osiedle. Mój jedyny bohater, pierwsza miłość 5-letniej księżniczki, tatuś, malował mi w tym czasie pokój na różowo z masą brokatowych koron, motywów z bajek i motylków, a ja wyszłam obok bloku na trzepak. Bawiłam się, jak to robią dzieci, sama ze sobą i wtedy dziewczynka w moim wieku, w żółtych okularach i pobrudzonych, jeansowych spodenkach podeszła do mnie. Gdy zapytałam jak ma na imię, uciekła, a ja poleciałam od razu za nią. Pobiegła do babci, mieszkającej w tym samym bloku co od niedawna ja, wbiegając na parter i wpadając do pierwszych drzwi na prawo. Ja za to wskoczyłam po schodach, zapukałam, i z szerokim uśmiechem bez przedniej jedynki zapytałam:
Dzień dobry, czy jest ta dziewczynka w okularach?
Od tamtego dnia jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami pod słońcem.
Dwa lata później, mój świat zawalił się po raz pierwszy.
Jak się niedługo potem okazało, Ola miała brata. Wiecie, dwa lata młodszy gnomek, ale oczywiście z którym dogadywałam się o niebo lepiej niż z moim własnym. Naturalnie gdy wychodziłam gdzieś z Olą, to z Nim też. On pomógł mi wyjść z kryzysu. Przed blokiem zostaliśmy najlepszymi przyjaciółmi, partnerami do chowanego, najlepszą drużyną do podchodów, najszybsi, cały czas ganiający się. Gdy wychodzę ja, wychodzi On. Gdy On, to i ja. Sypanie się piaskiem, sianem, trawą, ukrywanie się po kontenerach, łażenie po wszelkich dachach, rzucanie śnieżkami, wspólne zjazdy z górek, na sankach, wiele kłótni i zaraz potem wpierdzielania żelków. Wspólne zabawy na trzepaku, wyprawy do sklepów za ulicą. Dziadowe i cudowne prezenty na święta i urodziny. Nocowanie u Oli = cała noc śmiechów z Nim. Łaskotki, noszenie mnie, łaskotki, masaże... Pożyczał mi bluzę zawsze jak było mi zimno, dobierał ubrania jak "Nie umiałam się ubrać", zabierał czarny kapelusz, robił wszystko żeby tylko mnie rozśmieszyć. Żyć, nie umierać. Każda nasza kłótnia trwała pięć minut i kończyła się głupawką. Całe podwórko (składające się głownie z chłopaków) mówiło na nas "para" od zarania dziejów. A my za każdym razem reagowaliśmy inaczej - a to udawaliśmy że nie słyszymy, próbowaliśmy wszystkich zabić, udawaliśmy że to prawda... Do czasu. Przytulania, całusy w policzek, nagle zaczęły wywoływać rumieńce, motylki w brzuchu. Oczy nabierały blasku na widok siebie nawzajem. Jako że On był zawsze pewny siebie, zaczął mnie namawiać żebym została jego dziewczyną. Wytrzymałam w odmawianiu dwa miesiące.
W lutym zostaliśmy parą. Lecz najlepsze było to, że prawie nic się nie zmieniło. Nadal zachowywaliśmy się jak dawniej, nadal nie miałam skrupułów żeby ganiać za nim po całym osiedlu patelnią, a on żeby mi odpysknąć na każde przezwisko. Ale wszystko miało dodany smaczek. Skradanie pocałunków, wieczorne spacery, spuszczanie rąk wyżej bądź niżej... Nocowania u Oli zmieniły rytm z łaskotek, noszenia, łaskotek i masaży na łaskotki z całowaniem karku, noszenie z masą komplementów, łaskotki, masaże ale bardziej zmysłowe, wyczekiwanie aż wszyscy usną i całowanie się do białego rana... Moje urodziny były najlepsze. Cudowna, niezapomniana randka, wisiorek, kwiaty, księżyc... Idealnie. Sielanka trwała w najlepsze.
Do czasu. A konkretnie, dwa miesiące. Potem mój ukochany, najcudowniejszy chłopak i przyjaciel pod słońcem, zaczął się robić zazdrosny. Zignorowałam to. Ograniczył mój kontakt z resztą chłopaków którzy byli moimi przyjaciółmi od dziecka. Nie zwróciłam uwagi. Znacznie częściej się kłóciliśmy i nie były to już kłótnie kończące się namiętnymi pocałunkami pod naszym drzewem. Kończyły się małymi siniakami, które łatwo było ukryć. Za mocny chwyt na ramieniu, ściśnięty nadgarstek... Nie zareagowałam. Wybaczałam mu dokładnie wszystko, co tylko chciał. I wtedy to ustało.
Szczęśliwa, cała w skowronkach, z zakrytymi siniakami szłam obok moich przyjaciółek, gdy świat zawalił mi się po raz drugi. Jedyne co usłyszałam od ust skierowanych do mnie, to "Muszę wyjechać". Nic więcej. Wpatrywałam się w miodowe oczy jak urzeczona, dalej nic nie pamiętam. Pamiętam tylko rozdzierający ból. Dziurę, powiększającą się z każdym milimetrem jego oddalania się ode mnie. Wyrywane serce. Masę łez. Rozmowy na Skype, sms... To kompletnie nie było to samo. Nie zostałam z tym oczywiście sama. Miałam Olę, Natalię i naturalnie... Alvina. Mojego ukochanego, najwspanialszego pod słońcem Alvina. Alvina, Brittany, Wiktorię... Jakbym zaczęła wymieniać tu wszystkich, nie wyrobiłabym się w życiu. (Jak mam być szczera, pewnie wszystkich bym nie spamiętała!) Przez pół roku byli ze mną, nie pozwolili się stoczyć. Ich pomoc była nieopisana.
W styczniu następnego roku, mi, Natalii i Oli została przedstawiona trójka rok starszych chłopaków. Mieszkali w Madrycie, choć każdy był innej narodowości. Michał, pochodził z Polski. Ma młodszego brata, Will'a. Sergio był Portugalczykiem. Jego młodsza siostra miała na imię Yoana. I oczywiście Juan, Włoch niecierpiący warzyw z oczami i włosami jak węgiel. Natalia jednak szybko zapomniała o Michale, najpierw pod wpływem Karola, jej ukochanego chłopaka i jednocześnie najlepszego kumpla mojego skarba oddalonego o setki tysięcy kilometrów. Ola i Sergio jednak, świetnie zgrali swoje zryte banie. Ja i Juan rozmawialiśmy raz.
Tydzień później znów poczułam że żyję. Było to dokładnie w tym momencie, gdy poczułam silne, znajome jak nic innego, czułe ramiona oplatające mnie od tyłu w pasie. Gdy poczułam ten znajomy zapach kojarzący się z bezpieczeństwem, śmiechem i Nim. Usta na swojej szyi. I gdy usłyszałam cudowny głos mówiący moje imię. Wrócił. Mój jedyny, najlepszy wrócił.
Sielanka zaczęła się od nowa. Nie odstępowałam Go na krok. Przez tydzień. Wtedy zauważyłam że coś się zmieniło.
Na początku lutego Alvin coś zauważył. Nie chodziłam już w kolorowych ubraniach, nie miałam wiecznego wyszczerza i krótkiego rękawka, zaczęłam się mocniej malować, spędzać więcej czasu w łazience, przestałam tyle tańczyć i latać wszędzie gdzie się da... Tłumaczyłam się okresem i oczywiście, zimą. Kupił to na kilka dni.
Nie dało się w końcu nie zauważyć siniaka na pół twarzy. Wtedy musiałam mu wszystko powiedzieć.
I powiedziałam. Powiedziałam że jak On się zdenerwuje, czasem za mocno mnie złapie. Że ponosi go czasem. Że jest zazdrosny i dlatego tak się zachowuje. Tłumaczyłam i broniłam chłopaka, którego kochałam nad życie. Nie dopuszczałam do myśli możliwości, że mam go zostawić. Nie mogłam zostawić całego mojego świata.
W moje własne urodziny jednak, niefortunnie upadłam przy uderzeniu na kant szafki. Straciłam pamięć na kilka godzin, a Alvin zaczął tracić cierpliwość. Skręcony nadgarstek, pęknięty piszczel, złamana kostka, trochę więcej siniaków na brzuchu... Z każdą raną była cała noc rozmowy. Aż w końcu dopiął swego. Wtedy myślałam, że go przez to znienawidziłam na zawsze, że jest zdrajcą, że mnie nie rozumie i chce zrobić mi na złość. Boże, niech mi wybaczy, że tak strasznie się myliłam.
Zerwałam z moim życiem. Moim tlenem, światłem i nadzieją. A mój świat stanął w miejscu, rujnując się po raz trzeci.
*******************************************************************************
Hey hay hello! ^^
One Shot o którego BARDZO NATRĘTNY KTOŚ bardzo się upominał i mnie poganiał...
Ktoś już wie o kim ja mówię. XD
Więc, wydaje mi się nawet długi! :)
Czekam na opinie :)